Zgóbny wybór „nic” – rozmowa z ks. dr. hab. Jerzym Kostorzem

Opublikowano: 2021-04-26

Zgóbny wybór „nic” – rozmowa z ks. dr. hab. Jerzym Kostorzem

Zachęcamy do lektury wywiadu, który z ks. dr. hab. Jerzym Kostorzem przeprowadził Rafał Zalcman. Pełny zapis rozmowy, oscylującej wokół kwestii związanych z obecnością religii w szkole, stanowić będzie trzon wydania nr 7-8/2021 czasopisma „Edukacja i Dialog”. Zeszyt, którego hasło przewodnie brzmi „Religia – obecna! Trzy dekady szkolnej katechezy”, dzięki dofinansowaniu Fundacji PZU, zostanie nieodpłatnie rozdystrybuowany do min. 1200 placówek oświatowych i instytucji kultury.

Rafał Zalcman: Współautor głośnej swego czasu książki pt. Katecheta w potrzasku, Janusz T. Skotarczak, obrazując nie do pozazdroszczenia sytuację katechetów, przywołuje opowieść o kapitanie statku, który miast podjąć rozbitków z bezludnej wyspy, wysyła im w szalupie porcję prasy, dzięki której mają oni zyskać ogląd co do panującej na świecie sytuacji. Dopiero świadomie powzięta, w oparciu o lekturę, decyzja będzie dla potencjalnego wybawcy wiążąca. I o ile, w przypadku katechetów świeckich, taka przezorność jest przynajmniej teoretycznie możliwa, o tyle księża bez względu na to, czy powołanie nauczycielskie odczuwają czy też nie, pozbawieni są szansy wyboru. Stąd nie powinno dziwić, że tylko na przestrzeni lat 1972-2009 odsetek kapłanów zaangażowanych w katechizację szkolną uszczuplał z 78,1% do ledwie 37,6%, a blisko 30,0% spośród wciąż niosących kaganek oświaty – w myśl rezultatów ankiety przeprowadzonej przez Przewodnik Katolicki – gdyby tylko miało taką sprawczość, podjęłoby się realizowania swojego powołania w pracy duszpasterskiej o innym charakterze.
ks. dr hab. Jerzy Kostorz: Osobiście rozszerzyłbym ten obraz nie tylko na katechetę jako nauczyciela religii, pracownika szkoły, ale na każdego, kto uczy w szkole. Nie ma co ukrywać, że zawód nauczyciela jako taki z różnych powodów nie jest ani prestiżowy, ani specjalnie intratny. Zresztą widzimy to choćby na stronach internetowych kuratoriów oświaty, gdzie nierzadko znajdziemy bardzo długie listy poszukiwanych do pracy nauczycieli różnych przedmiotów. Wracając do tematu lekcji religii bądź katechezy, trudno porównywać statystyki z lat 1972-2009, a wręcz nie wolno nam tego robić. Przede wszystkim ze względu na istotną zmianę warunków prowadzenia katechezy dzieci i młodzieży. Kluczowe zmiany, jakie dokonały się w przywoły-wanym okresie, to powrót religii do szkoły (celowo używam sformułowania powrót, bo była ona przecież nauczana w szkołach od 1921 roku) oraz wykształcenie wykwalifikowanej kadry nauczycieli religii. Z punktu widzenia Kościoła katechizuje każdy ksiądz, ponieważ religia w szkole nie wyczerpuje całego działania katechetycznego Kościoła. A wracając do przytoczonych danych, można je odwrócić: aż 70% uczących księży realizuje się w zadaniu nauczyciela religii. Mając na uwadze całą biurokrację związaną dzisiaj ze szkołą, wszystkie działania – nazwijmy to – niepedagogiczne, to uważam, że jest to i tak spora liczba.

Jeszcze jako kardynał – późniejszy Papież Benedykt XVI – w swojej książce pt. Wprowadzenie do chrześcijaństwa przytacza historyjkę Sørena Kierkegaarda: „Niedaleko wsi zaczął płonąć wędrowny cyrk. Dyrektor cyrku kazał przygotowanemu do występu błaznowi biec do wsi, by wołał o pomoc, gdyż ogień mógł przejść po wyschniętych polach i zagrozić mieszkańcom. Klaun pobiegł i krzyczał na wiejskim placu, ale spotkały go tylko śmiech i oklaski; ludzie szczerze i radośnie podziwiali to, co brali za świetny chwyt reklamowy jego cyrku. Nikt mu nie wierzył, nawet kiedy płakał i zaklinał – co najwyżej gratulowali mu aktorstwa. Wkrótce cyrk spalił się, a po nim wioska”. W dzisiejszym, w zastraszającym tempie sekularyzującym się społeczeństwie przemawiający do młodzieży ex cathedra – na domiar złego niezrozumiałym dlań, bo archaicznym językiem – nauczyciel religii może odgrywać rolę rzeczonego błazna… Prawdziwość tej tezy zdają się potwierdzać słowa nie-żyjącego już ks. prof. Radosława Chałupniaka, który studentów teologii – przyszłych katechetów – przestrzegał, „że wybrali piękną, ale też i niełatwą drogę życiowego powołania. Niejeden raz spotkają się z sytuacją odrzucenia, wyśmiania czy nawet swoistego prześladowania”.
Kontekst słów Ratzingera ma rzeczywiście charakter proroczy, bo te słowa padają już w 1968 roku. I myślę, że mierzymy się dzisiaj wszyscy z problemem znalezienia wspólnego języka w wielu dziedzinach, między sobą, jako dorośli, a szczególnie dorosłych z młodymi. W sytuacji digital native te odległości wydają się tak duże, jak jakiś wielki kanion. Wystarczy zobaczyć relację młody człowiek – rodzic. Niektórzy rodzice dziwią się, a nawet wyrzucają sobie to, że źle wychowali swoje dzieci i przez to te przestają chodzić do kościoła, a przecież wydawało się im, że robią wszystko najlepiej, jak tylko umieją. I chyba to jest właściwie ta sytuacja błazna. W tym operujemy takimi słowami, które znaczą dla człowieka niewiele albo właściwie nic. Weźmy podstawowe dla chrześcijaństwa pojęcie „życia wiecznego” – czyli właściwie coś, co będzie po życiu, a tymczasem młody człowiek chce żyć tu i teraz, czerpiąc maksymalne korzyści dla siebie z tego świata. Historia błazna kończy się dość nieszczęśliwie, bo spłonął nie tylko cyrk, ale i wioska. To, że kultura powszechna wyrugowała wiele pojęć właściwych życiu religijnemu, nie znaczy, że nie ma świata duchowego, świata bożego. Stąd w dzisiejszej katechezie, a w tym także w lekcji religii, szuka się wielu nowych środków, pomocy i metod, które stają się bardziej zrozumiałe. Przykładem może być projekt Katecheza 2.0 przygotowany przez ludzi świeckich w postaci profesjonalnie nagranych filmów, w których występują postacie znane ze świata mediów, dzielące się doświadczeniem Boga. I w takiej też konwencji w tym roku przygotowałem z dwoma świeckimi Katechizm dla średnio zaawansowanych. Prosty, komunikatywny język, wchodzący w formułę dialogu, który niesie prawdy wiary. Dla tych, co się w rozwoju wiary zatrzymali i dla tych, którzy chcą małymi krokami iść ze swoją wiarą dalej i głębiej. Wiara w Boga jest prosta, ale my sami ją często komplikujemy, szczególnie wtedy, gdy „stwarzamy” sobie Boga na nasz obraz i nasze po-dobieństwo, zgodnie z naszymi oczekiwaniami.

Dość osobliwie – zważywszy na strukturę wyznaniową rodzimego społeczeństwa – jawi się kwestia prześladowania katechetów. Nie kto inny bowiem, jak stojący na czele Kościoła instytucjonalnego w Polsce hierarchowie, na przekór powszechnie dostępnym danym (także gromadzonym przez ISKK) utrzymują, iż w lekcjach religii uczestniczy niebagatelne 90% uczniów. Gdyby przytoczona statystyka odzwierciedlała stan faktyczny, oznaczałoby to – o zgrozo – że w naszym kraju, a ściślej w jego placówkach oświatowych, piewcy rzymskokatolickiej religii – poddawani są szykanom ze strony… własnych współwyznawców. Niepodobna wszelako zakładać, iż przytłaczającą większość katolików prześladuje marginalne 10% innowierców. Szkopuł w tym, że owe liczby niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Tę stosunkowo wiernie zdaje się odzwierciedlać chociażby raport Młodzież 2018, według którego na przestrzeni niespełna dekady (lata 2010-2018) wśród uczniów ostatnich klas szkół ponadgimnazjalnych nastąpił spadek odsetka uczestniczących w lekcjach religii z 93% do 70%.
Trzeba także zauważyć, że praktycznie do 2010 roku wg raportów liczba uczniów religii wzrastała. Raporty mają to do siebie, że są jakąś średnio statystyczną, którą próbuje się zobrazować całość społeczeństwa. W diecezji opolskiej, w której jestem wikariuszem biskupim ds. katechezy, widzę, że nie tyle liczebność miejscowości czy wsi ma wpływ na uczestnic-two młodych na lekcji religii, co głębokie doświadczenie religijności. Co to konkretnie znaczy? W mieście wojewódzkim na lekcje religii uczęszcza ok 60-70% uczniów, natomiast w drugim co do wielkości mieście diecezji – ponad 90%. Czym to może być spowodowane? Choćby tym, że do szkoły średniej wielu uczniów dojeżdża nawet kilkadziesiąt kilometrów. Raport z 2018 roku jasno wskazuje, że nie zmieniła się bardzo statystyka młodych głęboko wierzących (wierzących i praktykujących), a wzrosła liczba osób niewierzących i deklarujących się jako niepraktykujące. Co więcej, ciekawe jest, że wcale niemało młodych wierzących (22%) i praktykujących (10%) nie bierze udziału w lekcji religii. Wydaje się to dość absurdalne! Skąd się wzięło? Dla zobrazowania historia z jednej z wizytacji lekcji religii. Podczas lekcji wypisało się z religii dwóch uczniów. Po lekcjach jechałem do jednej z parafii, by odprawić Mszę. Wchodzę do zakrystii, a tam widzę ubranych w stroje ministranckie właśnie tych dwóch chłopaków. Okazało się, że wypisali się z religii, ponieważ z powodu niedogodnej godziny dojazdu do szkoły nie mogliby uczestniczyć we Mszy Świętej dla młodzieży. I wcale nie jest to odosobniony przypadek. W wielu szkołach ponadpodstawowych lekcje religii są zblokowane (dwie po 45 minut po sobie) na końcu lub początku zajęć. A bywa tak, że przed nimi są jeszcze przedmioty rozszerzone i w konsekwencji uczniowie mu-sieliby czekać nawet 3 godziny na lekcje religii. Znam natomiast takie przypadki, gdzie deklarujący się niewierzący uczniowie zapisywali się na lekcje religii, ponieważ była w środku planu i dla nich był to czas nie tylko wytchnienia między przedmiotami maturalnymi, ale i poruszenia tematów, o których nikt dotychczas z nimi nie rozmawiał. Kończąc ten wątek – niestety coraz większym problemem jest wybór tzw. nic przez tych uczniów, którzy deklarują się jako wierzący i praktykujący.

Z różnych, mniej lub bardziej obiektywnych przyczyn, jak zatrudnienie w niepełnym wymiarze czasu pracy, prezentowanie poglądów sprzecznych z wiedzą naukową, rywalizacja o „dusze” z nauczycielem etyki etc., katecheta niejednokrotnie postrzegany bywa przez grono pedagogiczne jako swego rodzaju ciało obce. Jeśli dodać do tego specyficzną, bo dualną relację służbowej podległości i generowane przez fakt jej występowania napięcia na linii dyrektor szkoły – nauczyciel religii, w dokumentne zdumienie wprawiać musi wskazanie przez katechetów – pospołu świeckich i duchownych – na proboszczów jako tych, z którymi współpraca układa im się najtrudniej. Gromadząc, w przywoływanej przez Janusza Poniewierskiego w „Cieniach” katechezy szkolnej, internetowej sondzie, 46% głosów (spośród 650 oddanych), przełożeni kościelni zdystansowali: nauczycieli, dyrektorów, rodziców oraz uczniów; ci ostatni dla porównania uzyskali wynik na poziomie ledwie 16%.
W tej tezie widzę wiele wątków, które, myślę, warto sprostować. Mówię oczywiście z mojej perspektywy. To, jak katecheta jest postrzegany w gronie pedagogicznym, jest na pewno indywidualną sprawą. Są środowiska z założenia antykościelne, są dyrektorzy, którzy uważają religię za „zło konieczne” wynikające z konkordatu, ale są i katecheci, którzy z założenia nie chcą wchodzić w koleżeńskie relacje z innymi. Ale proszę zobaczyć, jak to bardzo indywidualna sprawa. W naszej diecezji nie spotkałem się z sytuacją, w której katecheta byłby prześladowany albo odrzucony przez grono pedagogiczne. Mógłbym natomiast podawać dziesiątki, jak nie setki przykładów, gdzie katecheta jest jednym z głównych inicjatorów wszelkich akcji w szkole: począwszy od tradycyjnych jasełek poprzez konkursy recytatorskie aż po pełnienie funkcji pedagoga szkolnego czy opiekuna wolontariatu bądź szkolnego koła Caritas.
Nie omieszkam zwrócić uwagi na przytoczone przez Pana twierdzenie o „prezentowaniu poglądów sprzecznych z wiedzą naukową”. Żeby nie rozwodzić się na ten dość populistyczny temat, trzeba jasno powiedzieć, że teologia jest dziedziną naukową. Czy ktoś wierzy czy nie, to rzeczywiście sprawa jego wyboru. Natomiast teologia, a to z niej wyrasta nauka religii, jest dyscypliną akademicką, de facto jedną z najstarszych, posługującą się metodami nauk humanistycznych. I osobiście dziwie się, że środowiska humanistyczne nie podnoszą głosu wobec deprecjonowania dyscyplin związanych z filozofią, antropologią czy ogólną humanistyką. Nie ma cienia wątpliwości, że utylitaryzuje się dziś naukę, ale wracając do bajki o błaźnie, żeby się w pewnym momencie nie okazało, że nie tylko ci ludzie nie wierzą błaznowi, że pali się cyrk, ale że w ogóle nie będą wiedzieli, co znaczy cierpienie i ból, bo to przecież tak nieprzydatne pojęcia. A przecież świat, człowiek, to nie tylko to, co empiryczne i możliwe do zbadania.
I ostatni wątek to dychotomia w zakresie odpowiedzialności za nauczanie religii. Z założenia rangi przedmiotu, z perspektywy kościelnej chodziło nam zawsze o to, by lekcja religii była rzeczywiście profesjonalna. Zawsze powtarzam moim studentom na Wydziale Teologicznym w Opolu, iż lekcja religii w pełni uczestniczy w całym procesie dydaktycznym i wychowawczym szkoły. Stąd z jednej strony odpowiedzialność za metodykę, organizację, dyscyplinę pracy w gestii dyrektora szkoły, a z drugiej za nauczanie zgodne z nauką katolicką władzy kościelnej. Harmonia współpracy jest tu niezbędna dla właściwego rozwoju dzieci i młodzieży w szkole.
W tym miejscu warto zauważyć, że kolejny raz pojawia się wątek osobowy. Dla mnie, również jako nauczyciela akademickiego, istotny jest pluralizm myśli, demokratyczna struktura charakteru i wzajemny szacunek. Uważam, że to właśnie szkoła, a w niej lekcja religii powinna być kolebką rodzących się postaw szacunku wobec kultury, światopoglądów, rozumienia historii, postrzegania człowieka, kształtowania szerokiego myślenia. A bez religii niewątpliwie trudno zrozumieć człowieka – Europejczyka, Polaka itd. – przecież kontekst chrześcijaństwa to nie jest tylko kilka motywów z historii Kościoła.

Czynnikiem sprzyjającym swoistemu zakorzenieniu nauczycieli religii w środowisku szkolnym mogłoby być powierzanie im funkcji wychowawcy klasy. I choć takie rozwiązanie wzbudza daleko idące kontrowersje, związane chociażby z obawą przed narzucaniem jednego światopoglądu (reprezentowanego przez wychowawcę) przedstawicielom różnych konfesji (uczniom), a przy tym pozostaje w jawnej sprzeczności z postanowieniami § 7 ust. 1 rozporządzenia MEN z 14 kwietnia 1992 r., bywa już – choć w ograniczonym stopniu – praktykowane. Wyłomu dokonała obowiązująca od 2019 r. interpretacja tegoż zapisu, autorstwa Departamentu Kształcenia Ogólnego MEN, w myśl której rzeczone uprawnienia rozszerzono na tzw. dwuprzedmiotowców, czyli katechetów łączących nauczanie religii z wykładaniem innego przedmiotu. 
Dzisiejsze prawodawstwo tego nie zabrania. W wielu szkołach nauczyciele religii, którzy uczą także innych przedmiotów, są wychowawcami. Mało tego: w nowym roku akademickim chcemy otworzyć studia podyplomowe przygotowujące do nauczania religii dla nauczycieli innych przedmiotów, co ma miejsce już na kilku uczelniach w Polsce. W naszej diecezji mamy sytuację, w której wychowawcą jest proboszcz. Jest pasjonatem historii i jej też uczy, religia to raptem kilka godzin. Oczywiście odbywa się to za zgodą wszystkich rodziców oraz wydziału katechetycznego.

Drążąc jeszcze, tym razem w oderwaniu od kwestii światopoglądowych, polaryzującą opinię społeczną, materię pełnienia przez katechetę funkcji wychowawcy klasy, nie sposób przejść obojętnie nad wątpliwością podnoszoną przez Rzecznika Praw Obywatelskich, wskazującego jako przesłankę dyskwalifikującą omawiane rozwiązanie przywoływaną już podwójną podległość służbową nauczyciela religii. Dualizm ów niesie bowiem za sobą zagrożenie w postaci możliwości cofnięcia przez władze zwierzchnie Kościoła – właściwie w dowolnym momencie trwania roku szkolnego – misji kanonicznej, co jest równoznaczne z ustaniem stosunku pracy i pozbawieniem klasy wychowawcy bez jakiejkolwiek możności zapobieżenia temu przez dyrektora placówki. Inna rzecz, iż powątpiewanie co do swoich predyspozycji w rzeczonym aspekcie wyrażają nawet sami główni zainteresowani. Zaledwie bowiem co trzeci spośród nich – o czym mówią wyniki badania przeprowadzonego przez ks. Łukasza Simińskiego – własne kompetencje wychowawcze ocenia jako bardzo dobre. I choć nie można wykluczyć, że tak niski odsetek pozytywnych autodeklaracji jest pochodną niewłaściwie pojmowanej skromności, to też absolutnie nie ma takiej pewności.
Myślę, że Pan jako nauczyciel doskonale wie, że bycie dzisiaj wychowawcą zakłada nie tylko posiadanie szerokich kompetencji dydaktyczno-wychowawczych, ale dyspozycyjności czasowej. Katecheta powinien być także terapeutą. A jest to przecież najczęściej praca niepoliczalna i nie do zmierzenia i jest jedną z najważniejszych odnośnie do kształtowania dzieci i młodzieży. Nie wiem, czy nie byłoby jakąś brawurą powiedzieć na „dzień dobry”, że się będzie superwychowawcą? Przecież to są często setki telefonów do rodziców, godziny rozmów z uczniami, nieprzespane noce z powodu spraw dotyczących życia młodego, powierzonego naszej trosce człowieka. A do tego dochodzi cała szkolna biurokracja: od IPET-ów po świadectwa.
A wracając do aspektu prawnego, bardzo rzadko ma miejsce cofnięcie katechecie misji kanonicznej do nauczania religii. Jest to stosowane tylko w określonych okolicznościach, które są zawsze indywidualnie rozpatrywane. A zmiany wychowawstwa w szkole są praktycznie na porządku dziennym. Ten argument jest dość przesadzony.

No Comments

Post A Comment